Animal Collective - Merriweather Post Pavillion


Animal Collective – Merriweather Post Pavillion
Domino,2009                                                                                                                                                                                                            
1.Aruś – dzięki za zarażenie mnie wirusem tego szaleństwa.
2.To kolejna moja  recenzja z płyty wydanej kilka lat wcześniej (niektóre takie odkrycia działają bardzo mocno).
3.To kolejne moje przeoczenie muzyczne dużego formatu.
W 2007 roku (chyba, jeśli dobrze pamiętam) miałem bardzo ostrą fazę na nową folkową scenę amerykańską i jak to bywa (jeśli w ogóle) raz w życiu może, trójka moich ulubionych freaków ówczesnej sceny pojawiła się na wspólnym koncercie w Poznaniu w ramach Malta Festival. Antony and the Johnsons, Devendra Banhart i CocoRosie. Byłem oczywiście w siódmym niebie, a miejsce, oprawa metafizyczna i muzyka były 10/10. O tym kiedy indziej. Do tego wesołego towarzystwa organizator dokooptował wykonawcę, o którym nie wiedziałem nic – Animal Collective. Całość odbyła się pod wspólnym szyldem „New weird America”. I może muzycznie AC nie pasowali do reszty ale „weird” to oni byli z pewnością. Nieszczęśliwie, zagrali na koniec wieczoru, ok. 2-3-ciej w nocy. Ja, bardzo zmęczony, a na scenie 4 kolesi w totalnie odjechanym show, zarówno muzycznie jak i wizualnie (rytmiczne szaleństwo, oni – lampki na głowach itd…). Nie dałem rady. Po 20 minutach byłem w drodze do łóżeczka.
Przez kilka lat skutecznie omijałem Animal Collective mając w pamięci formę, która mnie przerosła i muzykę, której, jak mi się wydawało nie byłem w stanie zrozumieć. Próbowałem kilka razy, ale skutek był żaden. AC pozostawali na dalekim marginesie. Mój przyjaciel wspomniany w 1 zdaniu od zawsze przejawiał skłonności do poszukiwań i zawiodło go to jakiś czas temu do momentu, w którym powiedział, że Animal Collective go BARDZO fasynuje. Chciałbym wtedy i ja dać się uwieść szaleństwu. Ale niewiele się zmieniło. On kupował regularnie płyty AC na winylu, a ja uparcie tkwiłem w swoim przekonaniu, że to nie dla mnie. W końcu użył skutecznego fortelu i jakiś czas temu poprosił mnie o napisanie tej recenzji (tak, tak Aruś, wiem że to był podstęp i CHWAŁA CI ZA TO). Ciężka praca – pomyślałem, ale przyjaciel prosi, więc dyskusji nie ma.
Posłuchałem, raz, drugi i WSIĄKŁEM!. Objawienie.
Coś teraz wypada mi o tej płycie napisać konkretnie. Najważniejsze – Animal Collective to naprawdę wyzwanie, ale warte całej poświęconej trudnej uwagi. Po drugie, Arek jest fanem Beach Boys i widzi ich reinkarnacje co rusz w jakimś nowym wcieleniu. Zerkałem już na to z przymrużeniem oka :D Ale po raz pierwszy się z nim absolutnie zgadzam. Powiedziałbym, że Merriweather Post Pavillion to mógłby być najważniejszy powód depresji Briana Wilsona. Wiadomo, że otarł się o obłęd w swym pragnieniu uczynienia „Pet Sounds” dziełem doskonałym. Przez lata tkwił w depresji niezaspokojonego twórcy żyjąc swoją idde fix stworzenia albumu życia – i oto kilka lat temu ukazało się „Smile”. Niektórzy odetchnęli, bo gehenna BW skończyła się tak rewelacyjnym efektem. Inni, bo lepiej późno niż wcale. Jak dla mnie nastąpił oto jeden z poważniejszych w historii muzyki przerostów formy nad treścią. Brzmienie niczym mnie nie zaskoczyło, piosenki takie sobie… OK, niech będzie – pomyślałem – nie rozumiem tej części w historii muzyki i niech tak zostanie. Żeby było jasne, nie kwestionuję jednocześnie  błyskotliwości i geniuszu dotychczasowego arcydzieła - opus magnum Briana Wilsona – „Pet Sounds”. To było COŚ. Ponad swój czas, bez cienia wątpliwości jedna z najciekawszych płyt w historii.
A tymczasem Animal Collective mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ukazał się „Smile”, nagrali MPP. I…gdybym był Brianem Wilsonem, popłakałbym się w totalnej bezsilności. Bo oto ktoś inny zrealizował w sposób doskonały, to do czego Wilson zmierzał bezskutecznie przez niemal 40 lat. Na niesamowicie wyrafinowanym szkielecie rytmu i struktur panowie z AC opletli przepiękne melodie. Wciągające, zachwycające nowoczesnością i formą, zaskakujące każdą swą sekundą piosenki.  XXI wiek muzyki rockowej. A być może gdzieś dalej. AC  wyprzedzają swoją epokę, a jednocześnie tak cudownie tkwią w latach 60-ych (w Kaliforni – takiej słoneczno-psychodelicznej, jaką chcieli ją widzieć bracia Wilson w 1967 roku). Głos Noaha Lennoxa a.k.a. Panda Bear (pod tym pseudonimem nagrywa swoje solowe projekty – GENIALNE!!!) do złudzenia miejscami przypomina głos Briana Wilsona. Wokalne harmonie, melodie, barwy kompozycji bez dwóch zdań stanowią o skojarzeniu z BB. Gdyby mnie ktoś zapytał o idealną muzyczną paralelę – wskazałbym na tę płytę szukając jej genezy w Beach Boys. Jednak, absolutna artystyczna, muzyczna oryginalność Animal Collective sprawia, że płyty tej słucha się z zachwytem wszechogarniającą świeżością, a to cudne skojarzenie z BB jest jedynie dodaną wartością tej przepięknej muzyki.
Jeśli lubicie w muzyce nowoczesność, zaskoczenie, wielowarstwowość, a dekadencko wydaje wam się że nic nowego was już nie czeka, to koniecznie posłuchajcie tego albumu.
Dodam jeszcze, że panowie z AC są płodni. MPP to ich bodajże 7my lub 8my album studyjny. Słyszałem zaledwie 3. Ten zachwycił mnie najbardziej, ale może to kwestia poświęconej uwagi i odpowiedniego nastroju. Myślę, że warto sięgnąć po wszystkie. Albumy takie jak MPP sprawiają, że człowiek znów wierzy, że w rockandrollu nie wszystko zostało jeszcze powiedziane (zagrane :))
Arek, dzięki raz jeszcze.
Aha, przyjrzyjcie się okładce... :D:D Ona świetnie oddaje ducha zespołu. Nowoczesna, wywołująca uśmiech i dziecięcy niemal zachwyt prostą, a tak cudnie efektowną formą.

Pojedyncze wideo to niewiele, ale popatrzcie i posłuchajcie na początek:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wydruk

Print Friendly and PDF

Kraków - blog kulinarny